Recenzja filmu

Gang Rosenthala (2013)
Nae Caranfil
Vera Farmiga
Mark Strong

O kilku takich, co spadli z księżyca

To jedna z tych dziwnych koprodukcji, które tylko po to wybierają się na koniec świata, by odrzeć opowiadaną historię z wszelkich śladów autentyczności. Film miał zapewne przyciągnąć
Bezlitosny ciężar historycznych faktów w zasadzie kwestionuje sens zabawy w kino. Tym bardziej potrzebne są filmowe fantazje drążące szczelinę w ponurym monolicie historii. Holocaustowe komedie, jak "Pociąg życia" czy szalone fantazje spod znaku "Bękartów wojny", nie tylko rzucają wyzwanie bezlitosnej powadze, ale robią też heroiczny gest tryumfu nad obłędem. Świadomość tego, że obcujemy z fantazją, czyni tu twarde fakty jeszcze bardziej dolegliwymi. Zupełnie odwrotnie jest niestety w "Gangu Rosenthala", gdzie fantazja po prostu lukruje to, co nieprzyjemne, starając się umilić i uatrakcyjnić opowieść o ponurym epizodzie historii. Scenariusz zainspirowały autentyczne wydarzenia – sprawa "gangu Ioanidów", który w 1959 roku przeprowadził spektakularny napad na Narodowy Bank Rumunii, kradnąc półtora miliona rumuńskich lejów. Po dwóch miesiącach złodzieje zostali schwytani, skazani na wyroki śmierci, a przedtem – zmuszeni do udziału w dziwacznym filmie propagandowym, rekonstruującym przebieg skoku i tryumf rumuńskiego aparatu bezpieczeństwa. I właśnie o powstawaniu tej dziwacznej produkcji opowiada film Naego Caranfila.



Skazani zagrali w rekonstrukcji samych siebie, ale poza "obsadą" nic nie trzymało się tu kupy. Spektakularne rabunki w krajach bloku wschodniego były rzadkością nie tylko z powodu skutecznego ścigania; w krajach socjalistycznych z dużych pieniędzy po prostu ciężko było zrobić sensowny użytek. Problemem był brak możliwości dyskretnego szastania gotówką albo brak dóbr na rynku, na które można by ją przepuścić. W społeczeństwie poszatkowanym siatka donosicieli i inwigilowanym przez służby bezpieczeństwa potrzebny był jakiś genialny plan, z czego rabusie, jako intelektualiści i beneficjenci systemu, z pewnością musieli zdawać sobie sprawę. Największym grzechem złodziei mogło być pochodzenie – w latach 50. Żydzi znaleźli się na celowniku komunistycznego ustroju, który po wojnie zapewniał im możliwość awansu i poczucie bezpieczeństwa. Jest jednak problem z wersją oficjalnej, mówiącą, że zrabowane pieniądze miały sfinansować ucieczkę do Jerozolimy – leje były wtedy praktycznie niewymienialne na obcą walutę, więc za granicą stawały się całkowicie bezwartościowe. Nic dziwnego, że zdarzenia obrosły nieskończoną liczbę hipotez, do których "Gang Rosenthala" dokłada swoją cegiełkę.

Twórcy wprowadzają nas w historię za pomocą postaci młodego, naiwnego adepta sztuki filmowej, pracującego przy "rekonstrukcji". Chłopak dopiero odkrywa bezlitosne reguły systemu, w którym przyszło mu żyć, i nieświadomie uczestniczy w politycznej manipulacji, przechodząc przy okazji artystyczną i erotyczną inicjację. Może to usprawiedliwiać naiwny obraz świata, który serwuje nam "Gang...". Ale nic nie uzasadnia płytkiej wyobraźni – scenariusz jest dużo bardziej zachowawczy niż większość wspomnianych teorii, a nonsensy z propagandowego filmu zostały tu po prostu zastąpione nowymi nonsensami. Skok pokazano jako romantyczny gest, który ma cofnąć bohaterów do szczęśliwych czasów partyzantki, kompromitując jednocześnie fałszywość systemu. Zdarzenie rodem z amerykańskiego kina akcji ma przebudzić społeczeństwo z letargu. Bohaterowie wiedzą, że zostaną schwytani, godzą się jednak zapłacić najwyższą cenę w imię idei tak mętnej, że nikt przez pół wieku nie zorientował się, o co im chodziło. Nie jestem pewien, gdzie skrywa się ten cios dla systemu, który popisał się efektywnością swoich służb bezpieczeństwa, wymierzył surową karę i zyskał pretekst do antyżydowskiej nagonki.



To jedna z tych dziwnych koprodukcji (z polskim udziałem zresztą), które tylko po to wybierają się na koniec świata, by odrzeć opowiadaną historię z wszelkich śladów autentyczności. Film miał zapewne przyciągnąć międzynarodową publikę, stąd gwiazdorska anglojęzyczna obsada, uproszczona wizja świata i dialogi na każdym kroku objaśniające rzeczywistość. Rumuński reżyser postawił na umowność i bogatą stylizację, czyniąc z socjalistycznej Rumunii frywolne wyobrażenie egzotycznego kraju, rządzonego przez złego imperatora i skupiając się na budowaniu ładnych obrazków. Nie mam nic przeciwko błahostkom, dopóki rygorystycznie oddzielają fantazję od rzeczywistości. Ale film Caranfila ma ogromne problemy z tonacją – próbuje być jednocześnie pocieszny i rozdzierający, uwodzić zamaszystym stylem i "prawdziwością" opowiadanej historii. Nie jest to ta perfekcyjna fuzja radosnej estetyki i głębokiego wzruszenia, którą znamy z filmów Wesa Andersona. Caranfil trzyma fantazję na wodzy, asekuruje się, a kiedy opowieść wymyka mu się spod kontroli, podpiera się desperacko "autentycznością". Efektem jest kino obrazkowe, które nie ma świadomości swojej obrazkowości, a miałkość próbuje ukryć pod mizernym patosem.
1 10
Moja ocena:
3
Rocznik '82. Urodzony w Grudziądzu. Nie odnalazł się jako elektronik, zagubił jako filmoznawca (poznański UAM). Jako wolny strzelec współpracuje lub współpracował z różnymi redakcjami, z czego... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Dziesiąta muza jest (obok muzyki) dziedziną sztuki obecnie najczęściej eksploatowaną na polu dostarczania... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones